PL EN DE

„Jestem tylko człowiekiem i zdarza mi się tłumaczyć w piżamie” – czyli rozmowa z cyklu „Wywiady z naszymi tłumaczami”

Wywiad z Panem Maciejem Jarczykiem, tłumaczem języka angielskiego. Miłej lektury!



LANGUAGE LINK: - Od ilu lat jest Pan tłumaczem?
MACIEJ JARCZYK: Jako freelancer to już będzie 6,5 roku, ale poprzednio pracowałem na etacie w różnych instytucjach państwowych, więc można policzyć już prawie 12 lat. Przez pierwszych kilka lat tłumaczenia były częścią moich obowiązków, a od 6,5 roku jest to moja główna praca.


- Co sprawiło, że zdecydował się Pan na zawód tłumacza?
Gdy poszedłem do pracy etatowej po studiach, to po prostu ze względu na znajomość języka w sposób naturalny zaczęto mi przydzielać zakres obowiązków tłumaczeniowych oprócz innych zadań. W pewnym momencie stwierdziłem, że chciałbym zmienić samą filozofię pracy, stać się bardziej niezależny i pracować na własną rękę.


- Jak to wszystko się zaczęło?
Po prostu stwierdziłem, w czym jestem dobry i wyszło mi, że najlepiej będzie pracować z językiem, bo zawsze to lubiłem i znałem dobrze język. Lubiłem też język ojczysty i łatwo mi się z językiem pracowało. Stwierdziłem, że będzie to dobre rozwiązanie. Polubiłem samą formę pracy freelancera, bo pracuję w dość elastyczny sposób. Oczywiście w granicach rozsądku. Ludzie myślą, że taki freelancer to nic nie robi…


- Czy zajmuje się Pan także tłumaczeniami ustnymi?
Praktycznie wyłącznie pisemne, natomiast tłumaczyłem jako tłumacz ustny na etacie. Szło to całkiem nieźle, ale trudno powiedzieć, żebym był zawodowym tłumaczem ustnym. Jak przeszedłem na swoją działalność, to były to sporadyczne historie. Powiem szczerze, że nie lubiłem tego za bardzo. Było to dla mnie zbyt stresujące i zbyt obciążające, bo to jednak wymaga nie tylko pewnej znajomości języka, ale pewnych predyspozycji osobowościowych, talentu, żeby ogarnąć kilka rzeczy jednocześnie. Stwierdziłem, że odłożę sobie to na bok.
Jest duża presja i na dłuższą metę jest to na pewno wyczerpujące. Dla mnie takie było. Wiem, że są ludzie, którzy świetnie się w tym odnajdują.


- Wiem, że grywa Pan w brydża. Jest to chyba gra logiczna… Czy łączy Pan hobby z zawodem tłumacza, tzn. czy umiejętności zaczerpnięte z gry w brydża przydają się w tłumaczeniach albo odwrotnie?
Przydaje się logiczne myślenie, ponieważ zwłaszcza w tłumaczeniach technicznych trzeba się bardzo mocno skupić na tym, co się robi. Urządzenie może być niebezpieczne dla ludzi, dlatego koniecznie trzeba zrozumieć, jak ono działa. Trzeba zrozumieć zasady fizyki w obecnym świecie, żeby nie wyszła jakaś głupota. Dokument często może być napisany w języku, który nie jest znany nikomu poza autorem tekstu. To się zdarza niestety.
Wielokrotnie tłumaczę teksty, które miały być tłumaczone z angielskiego na polski, ale właściwie trudno czasem stwierdzić, czy to był tekst napisany po angielsku. Szczególnie, jak doszło do tłumaczenia tekstu z języka jeszcze innego na angielski i potem następują już niestety głuche telefony i duże narażenie na zgubienie. Niestety trzeba uważać na to.


- Czy zdarzyły się Panu takie tłumaczenia?
Tak, miałem takiego klienta – firmę, która produkowała maszyny do precyzyjnej obróbki metalu. To było pisane po angielsku, ale ewidentnie było wcześniej tłumaczone z koreańskiego. Były to teksty wymagające dużej cierpliwości, bo tam naprawdę momentami nie było wiadomo, o co chodzi. Rzeczywiście mocno trzeba było się skupić na tym, jak ta maszyna działa w rzeczywistości. Trzeba było sobie radzić samemu. Klient sprowadził maszyny ze starymi instrukcjami. Trzeba było złamać zasadę, jaka niby obowiązuje tłumacza, czyli tłumacz nie powinien za bardzo dokładać od siebie, chyba że tłumaczy poezję albo listy dialogowe do filmów. Tutaj niestety momentami trzeba było uzupełnić coś, ponieważ inaczej nie byłoby żadnego wyjścia z sytuacji albo trzeba byłoby się poddać.


- Czy tłumaczył Pan listy dialogowe albo poezję?
Tłumaczyłem listy dialogowe w ramach procesu dokształcania się. Strasznie to lubiłem. Tam można dołożyć coś od siebie, ale jest dużo ograniczeń związanych z kwestiami technicznymi. Język polski jest w wymowie dość długi, tzn. jak z angielskiego tłumaczymy na polski, to często treść polska jest dłuższa od angielskiej. Jak tłumaczymy listę dialogową do filmu, gdzie zmieniają się kadry, to musimy dopasować to tłumaczenie tak, by wymówienie tego przez lektora zmieściło się podczas wyświetlania kadru. To powoduje, że tłumacz ma duże pole do popisu, bo musi często bardzo skrócić treść i wybrać z niej to, co najważniejsze - istotę sprawy. Tak samo jest z napisami do filmów, które są w kinach. Często nie tłumaczy się tego, co mówią bohaterowie, tylko czasami nawet 1/3 lub połowę, bo nie ma na więcej czasu. Nie może dojść do sytuacji, że napis do starego kadru pozostaje na nowym. Są to rzeczy, o których człowiek w ogóle nie myśli dopóki nie dowie się od innych ludzi.
Dość szybko wszedłem w branżę techniczną, bo na nich skupiony jest rynek. Lubię takie rzeczy.


- Jakie było Pana największe wyzwanie tłumaczeniowe?
Mogę podzielić to na dwie grupy – tłumaczenia, z których wykonania teraz czuję satysfakcję i takie tłumaczenia, które sprawiają dużą frajdę. Do tej pierwszej grupy zaliczam takie tłumaczenia, po których widzę teraz konkretny efekt, co mi sprawia dużą satysfakcję. Np. gdy tłumaczy się dokumentację do jakiegoś znacznego projektu technicznego. Największym projektem, w którym uczestniczyłem, była budowa gazoportu w Świnoujściu. Pracowałem w grupie tłumaczy i korektorów. Gdy byłem trzy lata temu w Świnoujściu to pojechałem, by zobaczyć... i patrzę, a tu stoi ten gazoport. To jest taka satysfakcja, że chociaż symbolicznie człowiek się przyczynił do powstania. Wiadomo, w bardzo symbolicznym wymiarze, ale na tej zasadzie tysiące ludzi się przyczyniło.
Zdarzyło mi się tłumaczyć dokumentację do popularnej marki ciągników rolniczych. Później fajnie zobaczyć sobie ten traktor… jak on jedzie. Człowiek widzi, że może akurat miał z tym związek. Lubię taką odmianę, bo głównie pracuję w branży technicznej, z której dużo się dowiedziałem, jak coś działa.
Fajnie czasem też trafić na coś z branży historycznej, którą się lubi trochę hobbystycznie. Wtedy pracuje się trochę luźniej. Bardziej angażuje się w temat.
Natomiast dużą frajdę sprawia mi tłumaczenie rzeczy, które wiążą się z moim hobby. Bardzo lubię angielski język sportu, który charakteryzuje się dużą obecnością żargonu, dziwnych konstrukcji. W szczególności interesuje mnie język, którego używają komentatorzy amerykańscy takich sportów jak koszykówka zawodowa, liga NBA. Kiedyś poproszono mnie o przetłumaczenie komentarza meczu. To była dla mnie wielka frajda, bo te mecze oglądam sobie prywatnie na co dzień. Pojawił się wtedy szereg problemów. Gdy oglądałem je po angielsku, to nigdy nie zastanawiałem się nad tymi wszystkimi problemami związanymi z przełożeniem na polski, a to jest bardzo trudne, ponieważ nie ma takiej potrzeby, jak człowiek jest w stanie to po angielsku zrozumieć. Było to duże wyzwanie połączone z tym, że mogłem sobie robić coś z dziedziny, która jest moim hobby.


- Gdzie Pan najczęściej tłumaczy?
Głównie tłumaczę w domu. Na początku, jak odszedłem z etatu, zdarzało mi się więcej tłumaczyć na mieście, czyli brałem komputer i szedłem do jakiejś kawiarni. Później stwierdziłem, że trochę to przeszkadza. Na początku brakowało mi kontaktu z ludźmi na co dzień w godzinach pracy. Teraz się do tego przyzwyczaiłem. W tym momencie pracuję głównie z domu, ale z tym wiąże się szereg wyzwań. Najlepiej pracować w innym pomieszczeniu niż to, w którym się śpi, tak żeby nie popaść w niekorzystne nawyki z ogólnym rozleniwieniem.


- Taki zawód wymaga dyscypliny…
Tak się wydaje, że ten tłumacz robi, co chce, kiedy chce… I finanse… To w pewnym sensie tak wygląda, że można sobie pewne rzeczy przekładać.


- Czy zdarza się Panu tłumaczyć np. w piżamie?
Jestem tylko człowiekiem i zdarza mi się tłumaczyć w piżamie [śmiech], ale staram się tego unikać, by narzucić sobie jakąś dyscyplinę.


- W jakich specyficznych okolicznościach zdarza się Panu tłumaczyć?
Zdarza się czasem pojechać na taki pół urlop, czyli np. wyjazd na kilka dni, to wtedy biorę ten komputer ze sobą. Zdarzało się tłumaczyć na lotnisku, ale na jakiejś plaży pod palmą jeszcze nie. Choć zdarza mi się odbierać telefony w różnych dziwnych miejscach albo w środku nocy.


- A jakie tłumaczenie najbardziej zapadło Panu w pamięć?
Zdarzyło mi się kiedyś pomylić liczbę słów z liczbą znaków. Zorientowałem się 24 godziny przed oddaniem tekstu, że zostało mi do przetłumaczenia 30 stron zamiast sześciu. Jak zobaczyłem efekty mojej pomyłki, to prawie dostałem zawału. Zrobiłem sobie dzbanek kawy i po prostu 20 godzin bez przerwy pracowałem. Udało mi się to przetłumaczyć, a klient chyba do dzisiaj nie wie, że były takie… emocje.
Wiadomo, że chce się być tym, który po raz kolejny przetłumaczy „Ulissesa” Jamesa Joyce’a, ale życie potem weryfikuje trochę. Szczególnie, jeśli człowiek nie myślał od początku życia, że będzie w tym kierunku szedł. Trochę przez przypadek zacząłem tłumaczyć zawodowo. Ta decyzja wynikała ze zdroworozsądkowego podsumowania bieżącej sytuacji niż realizowania marzenia, że od dzieciństwa chciałbym tutaj, teraz, zmieniać świat w branży tłumaczeń… Ale bardzo doceniam to wszystko. Szukam tylko uzupełnień tego, co robię, ale nie chcę wywracać życia do góry nogami. Zrobiłem sobie uprawnienia przewodnika beskidzkiego i w sezonie letnim będę sobie troszkę mniej tłumaczyć, a więcej robić tego, ale to bardziej hobbystycznie.


- Czy są jakieś mity wśród tłumaczy – coś można lub czegoś nie można robić przed czy po tłumaczeniu?
Nigdy nie rozpoczynać od razu korekty, chyba że sytuacja jest dramatyczna pod względem czasowym. Poza tym to nie jest polowanie, gdzie trzeba odbyć jakieś rytuały, poza symbolicznym „wyjściem” do pracy.
Tempo pracy wzrasta, jak się tłumaczy już rzeczy z tej samej branży. W języku technicznym trzeba też nauczyć się pewnej formy, pomijając samą treść.


- Praca tłumacza…
Ludzie myślą, że podstawową umiejętnością tłumacza jest znajomość języka obcego i to jest prawda, ale jest jeszcze druga umiejętność, o której się często zapomina, a która jest tak samo ważna - jak nie najważniejsza - to znajomość języka ojczystego. To dopiero widać w sytuacji, gdy oryginał jest napisany złym językiem. Trzeba też umieć mówić po polsku.


- Czy zdarzyło się Panu kogoś tłumaczyć prywatnie? Może bliską osobę?
Czasami staram się pomagać turystom w Krakowie, jako że sam dużo podróżuję i korzystam z gościnności i uprzejmości ludzi w innych krajach. Mam taki odruch, że jak widzę zagubionych turystów, którzy nie wiedzą, co mają ze sobą zrobić, to im pomagam.

 

 

 

Zobacz również

Zainteresowała Cię nasza oferta?
Skontaktuj się z nami

Biuro Tłumaczeń Language Link 

 

Telefon:

+48 12 341 55 76,

+48 722 101 120,

+48 533 324 624,

+48 504 974 384

 

E-mail: office@language-link.pl

 

 

W sprawie tłumaczeń pisemnych prosimy o kontakt pod adresem:

pisemne@language-link.pl

 

W sprawie tłumaczeń ustnych prosimy o kontakt pod adresem:

ustne@language-link.pl

 

W sprawie wynajmu sprzętu i obsługi konferencji prosimy o kontakt pod adresem:

konferencje@language-link.pl



Adres:

ul. Lea 64, 30-058 Kraków

Nasze biuro otwarte jest od poniedziałku do piątku w godz. 9:00 – 17:00.

 

Numer rachunku bankowego: PL19 1440 1185 0000 0000 1600 1031,
kod Swift: BPKOPLPW

NIP: 945-196-53-59

REGON: 120523222


Wszelkie prawa zastrzeżone
Kopiowanie materiałów zabronione
Copyright 2023 @ langugage-link.pl
tworzenie stron internetowych kraków
Strona wykorzystuje cookies. Pozostając na niej wyrażasz zgodę na ich używanie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. więcejX
X
Chcesz, żebyśmy do Ciebie zadzwonili?
Podaj nam swój numer telefonu
Proszę o kontakt